Głowa Minotaura - страница 2

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

Uniwersytecie Jana Kazimierza, kiedy jako jedna z czterech panien na wydziale, otoczona była nieustannie adoratorami. Łokcie wsparła na pierzynie leżącej na balustradzie, twarz wystawiła ku słońcu i chętnie przywitała w myślach swe gimnazjalne i studenckie wspomnienia. Pod balkonem z hukiem przejechała ciężarówka ze złomem. To było coś nieoczekiwanego. Leokadia nie znosiła rzeczy nieprzewidywalnych. Kiedy się zdarzały, wyrzucała sobie brak wyobraźni.

Tak było właśnie teraz. Wzdrygnęła się, szybko weszła z powrotem do mieszkania i zamknęła okno balkonowe. Ostatnie, czego by pragnęła, to przebudzenie teraz jej kuzyna Edwarda Popielskiego, z którym mieszkała od lat dwudziestu. Przez te wszystkie lata jedyne spory, jakie wybuchały między nimi, dotyczyły nieoczekiwanych pobudek kuzyna – a to przeciąg trzasnął we framugę niedomkniętym oknem, a to domokrążca donośnym głosem zachwalał na podwórku swe towary, a to służąca zbyt głośno śpiewała w kuchni godzinki. Wszystkie te zdarzenia gwałtownie burzyły sen Edwarda, który kładł się spać o piątej rano i nie zwykł wstawać z łóżka przed pierwszą po południu. Leokadia podeszła zaniepokojona do drzwi sypialni kuzyna, której okna wychodziły na podwórze, podobnie jak okna pokoju jego córki Rity i okno kuchenne. Nasłuchiwała przez chwilę, czy przeraźliwy chrzęst starego żelaza sprzed minuty wywołał taki skutek, jak przypuszczała. Stało się to, czego się obawiała. Jej kuzyn już nie spał. Stał przy drzwiach wejściowych i trzymał w dłoni słuchawkę telefonu. Niepotrzebnie odkładałam słuchawkę na widełki, wyrzucała sobie w myślach, ale co miałam zrobić, kiedy od szóstej rano wydzwaniano do Edwarda z komendy? W końcu obudziłby się i miałabym z nim krzyż pański.

Teraz Edward stał w przedpokoju i milczał, wpatrując się w słuchawkę, jakby tam widział żywego człowieka. Nagle przemówił podniesionym głosem. Weszła szybko do kuchni i zamknęła za sobą drzwi, aby nie podsłuchiwać. Jej dyskretne zachowanie nic jednak nie dało. Edward krzyczał na cały przedpokój i słyszała każde jego słowo.

– Nie rozumie pan po polsku, panie naczelniku?! -Wiedziała już, że rozmawia ze swoim szefem, naczelnikiem urzędu śledczego. – Nie wyraziłem się jasno?! Odmawiam przystąpienia do tego śledztwa i odmawiam podania powodów mojej decyzji! To wszystko, co miałem panu naczelnikowi do zakomunikowania!

Usłyszała łoskot rzuconej słuchawki, trzask desek w salonie pod jego stopami, a potem charakterystyczny odgłos kręcącej się tarczy telefonicznej. Dokądś dzwoni, pomyślała, może chce przeprosić tego Zubika? Teraz mówił znacznie ciszej. Westchnęła z ulgą. Nie lubiła, kiedy się kłócił z przełożonymi. Nigdy jej nie chciał zdradzić powodu kłótni, a ten tkwił w nim jak drzazga i sprawiał, że puchł i czerwieniał od niewyładowanego gniewu, a wszystko to mogło się znów skończyć atakiem. Żeby choć raz się przemógł, pomyślała, i powierzył jej sekret swoich stosunków z tym gburowatym naczelnikiem! Pomogłoby! Dlaczego nie chce porozmawiać na temat tych konfliktów, podczas gdy nie ma przed nią żadnych tajemnic dotyczących nawet najtajniejszych śledztw? Wie, że milczałaby jak kamień!

Ze spiżarki wyjęła pierniki juraszki, które rano kupiła u Zalewskiego, a potem włożyła do dzbanka świeżo utłuczone ziarna kawy i zalała je wrzątkiem. Skrzypnęła deska w podłodze i zaszeleściły kotary. Skończył rozmawiać, wszedł do salonu, przesłonił światło słoneczne kotarami i pewnie siedzi teraz pod zegarem z papierosem i gazetą, pomyślała, stawiając naczynia na tacy.

Prawie wszystkie jej przypuszczenia się sprawdziły – z wyjątkiem gazety, która wciąż spoczywała na stoliku w przedpokoju. W salonie grube zielone kotary były zaciągnięte, a wśród sufitowej sztukaterii palił się żyrandol. Edward Popielski siedział w fotelu pod stojącym zegarem i strzepywał popiół z papierosa do popielniczki w kształcie muszli. Był ubrany w spodnie z grubego sukna, skórzane, lśniące od pasty, domowe pantofle oraz wiśniową bonżurkę z czarnymi, aksamitnymi wyłogami. Na jego łysej głowie widać było ślady mydła do golenia i jedno małe zacięcie. Pociągnięte czernidłem, krótko przycięte wąsy i broda otaczały jego usta.

– Dzień dobry, Edwardzie. – Leokadia uśmiechnęła się i postawiła tacę na stole. – Musiałam być na balkonie, kiedy wstałeś i goliłeś się w łazience. A wtedy zatelefonował Zubik, ty drgnąłeś na dźwięk dzwonka i zraniłeś się w głowę. Tak było?

– Powinnaś pracować razem ze mną w policji – tymi słowami zawsze podsumowywał dedukcje kuzynki. Tak też zrobił i teraz, ale jego słowom nie towarzyszył zwykły w tej sytuacji uśmiech. – Nie ma dzisiaj Hanny?

Leokadia usiadła przy stole i nalała kawy do filiżanek. Czekała, aż usiądzie i odprawi zwykły rytuał śniadaniowy – „primum makagigi, deinde serdelki”, co oznaczało, że zawsze najpierw zjadał ciastka z kawą, a potem parówki z chrzanem i bułeczkami z masłem, popijając to herbatą. Lecz on nie usiadł przy stole; wciąż palił papierosa, którego niedopałek wsadził do bursztynowej cygarniczki.

– Nie musisz tak palić na czczo, zgaś to i siadaj do śniadania. – A zresztą dzisiaj jest wtorek.

– Nie rozumiem – cygarniczka stuknęła o brzeg muszli – związku między jednym a drugim.

Po powolnym tempie jego wypowiedzi poznała, że jest w bardzo złym humorze.

– Bo nie ma związku – rzekła. – Dzisiaj jest wtorek i Hanna ma wolne. Odpowiedziałam po prostu na twoje pytanie.

Edward odstawił popielniczkę na stolik pod zegarem. Obszedł stół dokoła i nagle zatrzymał się za jej plecami. Chwycił ją za skronie i pocałował w głowę, burząc nieco jej staranną fryzurę.

– Przepraszam za mój podły nastrój – powiedział i usiadł za stołem. – Źle się zaczął ten dzień. Telefonował Zubik i…

– Odmówiłeś poprowadzenia śledztwa w sprawie tego chłopca, o którym pospólstwo powiada, że został rytualnie zamordowany przez Żydów? – zapytała, nie licząc wcale na odpowiedź.

– Skąd wiesz? – odparł i przełknął kęs piernika.

– Słyszałam. A nawet gdybym nie słyszała, to mogłabym się tego domyślić… Zawsze przed śniadaniem siadasz pod zegarem, palisz i czytasz gazetę. Dzisiaj tego nie uczyniłeś. „Słowo” i jego dodatek nadzwyczajny leżą nietknięte. Albo byłeś tak wzburzony, że nie miałeś ochoty na lekturę, albo wiedziałeś, co będzie na pierwszej stronie. Założyłam to drugie.

– To prawda – odpowiedział ponuro i nie pochwalił, jak zwykle, jej prawidłowego rozumowania.

– Dlaczego odmówiłeś Zubikowi? Wiesz, że może cię za to spotkać dymisja? A nade wszystko, chcesz, by zbrodniarz uszedł bezkarnie?

Taki zarzut w normalnych okolicznościach wywołałby u Edwarda wybuch złości. Jak śmiesz mnie o to posądzać?!, krzyknąłby. Teraz jednak milczał, a jego szczęka poruszała się rytmicznie, gdy jadł.

– O to samo zapytał mnie Zubik – powiedział niespiesznie, kiedy przełknął – i wtedy podniosłem na niego głos.

– Ale ja nie jestem Zubikiem! – Szczupła postać Leokadii poruszyła się gwałtownie. – I mnie możesz wszystko powiedzieć…

– Nie jesteś Zubikiem – przerwał jej – i dlatego nie podniosę na ciebie głosu.

Wiedziała, że jak zwykle niczego się od niego nie dowie. Dopiła kawę i wstała, aby pójść do kuchni i zagrzać mu serdelki. Edward nagle podniósł się, chwycił ją za przegub i posadził na krześle.

Opowiedziałbym ci wszystko, Lodziu, ale to okropnie długa historia. – Wsadził nowego papierosa do cygarniczki.

Z radością pomyślała, że to oznacza koniec jego wahania i zaraz wszystkiego się dowie.

– Opowiedziałbym ci wszystko, ale nie wiem, od czego zacząć… To ma związek ze sprawą Minotaura.

– A zatem zacznij ab ovo. – Leokadia była cała napięta z ciekawości. – Najlepiej od tego śląskiego miasta i kwadratowego Ślązaka, którego nazywasz swoim przyjacielem, a którego ja nigdy do końca nie polubiłam…

– Tak… – powiedział w zamyśleniu. – Od tego wszystko się zaczęło.


Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,

godzina czwarta rano


Noworoczne fajerwerki wybuchały nad Teatrem Miejskim, kiedy trzęsąca się dorożka zajeżdżała pod okazałą kamienicę, oznaczoną jako Zwingerplatz numer 1, w której mieszkał kapitan abwery Eberhard Mock ze swoją żoną Karen, owczarkiem niemieckim Argosem i parą starych służących, Adalbertem i Marthą Goczoll. Dorożka trzęsła się z dwóch powodów. Po pierwsze, smagana była porywistym wiatrem, który ostro siekł śniegiem, po drugie, w Mocka po szampańskiej zabawie w Śląskim Muzeum Sztuk Pięknych wstąpiła jakaś niespożyta męska moc, której upust starał się dać już po drodze, nie czekając, aż znajdzie się z żoną w sypialni. Nie przejmując się zbytnio mrozem, słabymi protestami Karen oraz gadatliwością fiakra, usiłował przebić się przez kilka warstw bielizny spowijających ciało żony. Skutek jego usiłowań był jednak mizerny, bo ograniczył się jedynie do zmiany zachowania fiakra, który przyzwyczajony do takich figli w swojej budzie, dyskretnie zamilkł.

– Przyjechaliśmy, Ebi, uspokój się. – Karen delikatnie odepchnęła zasapanego męża.

– Dobrze – mruknął zadowolony Mock, wyciągając ku fiakrowi banknot dziesięciomarkowy. – A tu masz za to, że przyjechałeś po nas punktualnie. – Dołożył jeszcze dwie marki.

Kiedy wysiedli z dorożki, dostali się w zimne wiry wiatru, który zerwał się gdzieś spod Resursy Kupieckiej i dmuchnął suchym śniegiem z chodnika. Siła wichru była tak duża, że zerwała cylinder z głowy Mocka i biały jedwabny szal z jego szyi. Obie części garderoby zawirowały na wietrze, a potem się rozdzieliły – cylinder skakał na torach tramwajowych, kierując się w stronę hotelu „Monopol”, a szal przykleił się do witryny kawiarni Fahriga. Na wpół oślepiony, Mock postanowił najpierw ratować szalik, który był prezentem wigilijnym od Karen. Rzucił się w stronę wystawy, dając znak żonie, aby schowała się przed zadymką. Po sekundzie przyciskał już szalik do szyby i rozglądał się za cylindrem. Karen stała w bramie.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.