Głowa Minotaura - страница 5
Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.
Pan Polkert uniósł w dłoni butelkę żytniówki i kieliszek, a jego brwi podjechały na czoło. Mock kiwnął głową, pochłonął ostatnie kęsy sutego śniadania i po chwili stanął przed nim wysoki kieliszek. Ostry, palący płyn w żołądku zmienił się w aksamit. Mock wskazał palcem na kieliszek, który natychmiast się napełnił. Wtedy jeszcze raz opróżnił stopkę, sapnął i rozpiął guzik u spodni. Z kieszeni wyjął złotą papierośnicę wypełnioną papierosami „Muratti”. Zapalił i z rozkoszą puścił w stronę sufitu chmurę dymu.
Powinien teraz pójść do domu i zasnąć spokojnie przy żonie, ale coś go trzymało w tym lokalu, gdzie był jedynym gościem. Poczuł lekki ból brzucha, który kiedy indziej wziąłby za sygnał sytości, ale dziś, w ten noworoczny poranek, wydał mu się on jakimś nieokreślonym bodźcem. Przypomniał sobie lata studenckie, kiedy po zjedzeniu obiadu w tej jadłodajni pędził na łacińskie seminarium z młodym, lecz surowym profesorem Nordenem, gdzie zapalczywie i radośnie ciął na części Plautowe wersety. Skromne posiłki nie przynosiły mu wówczas senności, lecz niespożytą energię. Wtedy, pomyślał, rozbierałem wiersze Plauta, a teraz? Co teraz mam robić? Spojrzał na stół, wciąż zastawiony jadłem. Na brzegu talerzyka leżał nadgryziony plasterek suchej kiełbasy. Skojarzenie było natychmiastowe. Gryzłem knackwursty, bestia gryzła twarz dziewczyny. Żułem śledzie, a on żuł skórę z policzka. Piłem wódkę, a on – krew. Wstał gwałtownie, szurając głośno krzesłem.
– Proszę mi zapakować do jakiejś tyty te resztki śniadania – powiedział, z trzaskiem przyciskając banknot do blatu.
– Aha, i niech pan dołoży ze trzy butelki engelhardta!
– Tak jest, wielmożny panie – powiedział pan Polkert, pobiegł na zaplecze i przyniósł stamtąd dwa kartonowe pudełka po ciastkach, które szybko zapełnił.
Mock doprowadził do porządku swoją garderobę i zdusił papierosa w popielniczce.
– Wiesz, że nie trzeba wcale wiadra lodowatej wody, aby przystąpić do akcji? – powiedział, odbierając od Polkerta pudełka i butelki. – Wystarczy dobre śniadanie i dwie stopki żytniówki.
– Zdrowego i błogosławionego Nowego Roku dla szanownego pana i całej rodziny – odpowiedział właściciel kawiarni, przypuszczając, że jego gość wypił o jednego za dużo.
Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,
trzy kwadranse na siódmą rano
Portier hotelu „Warszawski Dwór” Max Wallasch nie ucieszył się, kiedy dzwonek przy drzwiach ostro zadzwonił, wyrywając go ze snu. Tym bardziej, że ujrzał tego dnia po raz drugi człowieka o kwadratowej sylwetce, gęstych, ciemnych włosach i pokaźnym brzuchu. Do tej pory czuł ból w kości ogonowej, gdzie szpic buta owego eleganta trafił go dwie godziny temu. Teraz człowiek ten nie miał jednak zaciętej miny, co trochę uspokoiło portiera. Mężczyzna powiesił płaszcz i cylinder na tym samym stojaku, co poprzednio, wyjął z kieszeni płaszcza trzy butelki piwa z browaru Engelhardta, usiadł ciężko przy stole, na którym leżały ulotki reklamujące burdele, i kiwnął ręką na Wallascha.
– Siadaj, chłopie – powiedział i przejechał przedramieniem jak pługiem śnieżnym po stole, zrzucając wszystkie ulotki na podłogę. – Siadaj i zjedz coś dobrego. Nie ma nic lepszego na kaca niż dobre jadło.
Wallasch z niedowierzaniem patrzył, jak człowiek, tytułowany wcześniej kapitanem, otwiera dwa pudła po ciastkach, z których wydobyły się zapachy kiełbasek i boczku. Nie bardzo wiedział, jak się ma zachować. Syknęło otwierane piwo i to go ostatecznie przekonało. Usiadł przy stole i odebrał z rąk kapitana otwartą butelkę. Pienisty płyn był jak lekarstwo.
– Jedz, chłopie. – Kapitan posunął w jego stronę dwa pudełka. – Masz ty tu w ogóle jakąś łyżkę?
Wallasch przyniósł łyżkę ze swojego ślepego kantorka i zabrał się do jedzenia. Kapitan patrzył na niego z uśmiechem. Wallasch błyskawicznie zjadł wszystko, wypił piwo, rozparł się na krześle i donośnie beknął.
– Żołąd przyjął, co? – kapitan wybuchnął śmiechem i nagle jego uśmiech stężał. – A teraz coś ci powiem. Łacińskie przysłowie. Primum edere, deinde philosophari. Wiesz, co to znaczy? Najpierw jeść, a potem filozofować. Właśnie zjadłeś, to pofilozofujemy. Teraz mi wszystko opowiesz, dobrze?
– Ale co, szanowny panie? – Wallasch znów poczuł ból w kości ogonowej. – Co ja mam opowiedzieć? Już wszystko powiedziałem…
– Ale nie mnie. – Kapitan odchylił się wraz z krzesłem, które niebezpiecznie zatrzeszczało. – Innym tak, ale nie mnie. No mów, chłopie! Od początku, wszystko! Od momentu, jak po raz pierwszy zobaczyłeś tę dziewczynę, Annę. – Wyciągnął papierośnicę w jego stronę. – Zapalisz?
– Tak, dziękuję. – Po chwili Wallasch zaciągnął się mocno. – To było tak… Wczoraj wieczór, była chyba dziesiąta, przyszła ta mała z piekielnie wielką walizą. Ledwo ją ciągła. Była zmęczona, ledwo gadała. Wzięła numer na dwa dni na imię Anna.
– Nie zdziwiło cię to? Tylko imię?
– Mnie, szanowny panie, to mało co tutaj dziwi. Ja pytam o nazwisko po to, abym wiedział, co napisać w zeszycie. Ktoś podaje tylko imię? No i dobrze. To ja wtedy dopisuję jakieś nazwisko. I tak jest w zeszycie: i imię, i nazwisko. Tego wymaga właściciel, pan Nablitzke. I on też się niczemu nie dziwi.
– To jakie jej dałeś nazwisko?
– No niby jakie? – Wallasch uśmiechnął się szeroko. -No, Schmidt! Takie jej dałem.
– No dobrze. – Kapitan otworzył dwa piwa i jedno z nich podsunął pod nos Wallascha. – Mówisz, że była zmęczona, że ciągnęła ciężką walizę… No dobrze… Ale jeśli była zmęczona, ciągnąc ją parę metrów od drzwi do twojej budy, to nie mogła jej ciągnąć wcześniej, po ulicy, boby tu padła chyba na twarz z wycieńczenia, prawda?
– No jużci, że prawda! Ona przyjechała dryndą! Jak weszła, to zaraz kobyła zaklekotała po bruku i dryndziarz pojechał.
– Dorożkarz odjechał. – Mock się zamyślił.
– Tak, pojechał. Nawet zapytałem, dlaczego nie pomógł jej z tym kufrem… Ale powiedziała, że to nie moja sprawa.
– Mówiła po niemiecku?
– Tyle tylko. „To nie twoja sprawa”. Tyle tylko. Nic nie rozumiała i wybałuszała tylko te swoje gały.
– Wybałuszała, powiadasz. – Kapitan zmienił się na twarzy i wstał gwałtownie. – Wybałuszała tak jak po śmierci czy trochę inaczej? I też wystawał jej z ust obrzęknięty język, co? No, mów, skurwysynu, jak patrzyła na ciebie tymi wytrzeszczonymi gałami? A miała siną pręgę na szyi, kiedy gapiłeś się na jej małe cycki?!
Wallasch odsunął się wraz z krzesłem i wtedy poczuł na swym policzku palący wypiek. Runął na ziemię, machając bezradnie rękami. Kapitan pochylił się nad nim. Portier poczuł woń piwa i tytoniu.
– Wiesz, za co dostałeś w ryj? Za brak szacunku. Powinieneś pomóc tej biednej dziewczynie dźwigać bagaż.
Wallasch nie wstawał z ziemi, lecz kulił się i obserwował napastnika. Ten podszedł do płaszcza, wyjął z kieszeni jakąś wizytówkę, uniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer.
– Seuffert? Tu Mock… No i co z tego, że śpicie?! – powiedział podniesionym głosem. – Mam dla was zadanie!
Dobrać sobie ludzi tylu, ilu trzeba, i przesłuchać mi wszystkich dorożkarzy i taksówkarzy. Wiem, że razem będzie tego tysiąc ludzi! Macie na to kilka dni! Znaleźć mi tego, który wiózł wczoraj z dworca około siódmej słabo mówiącą po niemiecku dziewczynę do „Warszawskiego Dworu” na Antonienstrasse. Ja wiem, że w wigilię Nowego Roku wszyscy dorożkarze w Breslau praco wali. To przesłuchać wszystkich! Nawet choćby ich było dwa tysiące! Wykonać!
Wallasch wciąż leżał. Kiedy Mock go mijał, portierowi wydawało się, że jego napastnik się roześmiał i powiedział sam do siebie:
– A to gestapowiec jebany! Do roboty, kanalio!
Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,
trzy kwadranse na ósmą wieczór
Mock nie przepadał za pastorem Bertholdem Krebsem, który – na zaproszenie Karen – gościł w ich domu średnio raz w miesiącu. Pastor był kaznodzieją z krwi i kości, i to nie tylko na ambonie w zborze Pawła, lecz co gorsza – również przy herbatce ziołowej i drożdżówce z cynamonem. Karen, która była ewangeliczką, w odróżnieniu od katolika Eberharda, przychodziła z porannych nabożeństw w odległym zborze w stanie uniesienia i detalicznie relacjonowała swojemu mężowi wszystkie pointy i retoryczne chwyty, którymi pastor Krebs szafował bez opamiętania. Te egzaltacje i zachwyty, a zwłaszcza informacja, iż pastor pozostaje w stanie bezżennym, sprawiły, że Mock zainteresował się Krebsem, i to w sposób dwojaki. Po pierwsze, sprawdził jego kartotekę na policji, po drugie, zmusił się kiedyś, by wstać wcześnie rano i potajemnie pójść do zboru Pawła, aby przyjrzeć się kapłanowi. Pierwsza czynność nie przyniosła efektów, ponieważ żadna policyjna kartoteka z danymi pastora nie istniała, druga zaś miała dla Eberharda zasadnicze znaczenie. Kiedy bowiem ujrzał niskiego, chudego człowieczka, który rozpaczliwie przyklejał do łysiny resztki farbowanych włosów, uczucie zazdrości zniknęło bez śladu, a żona uzyskała od Mocka zgodę na zaproszenie pastora do ich domu, o co już wcześniej długo i bezskutecznie zabiegała.
I wtedy Eberhard popełnił błąd, bo wraz z pierwszymi odwiedzinami pastora Krebsa znalazł się w kleszczach niemocy. Nie wiedział, jak postąpić, kiedy gość wchodził z namaszczeniem do ich salonu, siadał w fotelu, kładł Biblię na złączonych kolanach i głośnym, dźwięcznym głosem rozpoczynał rzucanie gromów. Co istotne, ostrej krytyce poddawał wszystko, co Mock uważał za normalne i uzasadnione. W spożywaniu alkoholu i mięsa widział pastor Krebs prostą drogę do degeneracji ciała i umysłu, w paleniu tytoniu i piciu kawy – samozatracenie, a w uprawianiu sportu – wychodzenie naprzeciw cielesnym pokusom. Chwalebny wyjątek czynił kaznodzieja dla słodyczy, a ich jedzenie uzasadniał jakąś frazą z Księgi Powtórzonego Prawa. Eberhard, bombardowany krytyką, którą odbierał jako personalny atak, nie mógł wytrzymać we własnym domu. Kiedy zapalał cygaro, czuł się zbrodniarzem, kiedy sączył kawę – degeneratem. Wstrzymywał się zatem od wszelkiej dyskusji, odpowiadał monosylabami, co potem jego żona zarzucała mu jako ostentacyjne okazywanie niechęci tak mądremu człowiekowi. Był w kropce, ponieważ nie chciał ranić uczuć Karen, która w cieniu pastora rozkwitała duchowo, i nie mógł zrobić tego, na co miał największą ochotę, a mianowicie: grubiańsko i ostatecznie przerwać jego moralizatorskie wywody i wyprosić go za drzwi. Siedział zatem przy cienkiej herbatce, bez tytoniu, dłubał widelczykiem w cieście i liczył włosy przyklejone do łysiny pastora oraz kwadranse, które wybijał ich stojący zegar.